Gdy wydaje Ci się, że wiesz lepiej – prowokatywna praca z parami

Gdy wydaje Ci się, że wiesz lepiej – prowokatywna praca z parami

Joanna Czarnecka w dialogu z Kamilem Perończykiem


ProvoTime: Czego prowokatywność wymaga od terapeuty w pracy z parami?

Kamil: Jednej z najtrudniejszych rzeczy na świecie, to znaczy bycia człowiekiem i swoistego rodzaju ciekawości pacjenta tego, z czym się mierzy. Kiedyś zakładałem, że częścią pracy terapeutycznej jest taka trochę detektywistyczna ciekawość odnalezienia czy odsłonięcia czegoś. Trochę odegrania roli bardzo sprytnego Sherloka Holmsa – na zasadzie, że ja tą moją ciekawością, wiedzą i informacjami, o których ja już wiem, a pacjent jeszcze nie, zrobię takie „tadam! Proszę bardzo…oto moja wiedza którą pozyskałem od Ciebie moimi sprytnymi psychoterapeutycznymi metodami”. Nie mogłem się bardziej mylić, bo wygląda to zupełnie inaczej.

Prowokatywność pobudza ciekawość, poprzez którą możemy zgłębiać problemy pary. Jako terapeuta poprzez pokazywanie swojego zaciekawienia naturalnym, codziennym, do którego jest przyzwyczajony, zachowaniem pacjenta (w jego ocenie – czymś dla niego normalnym) zaciekawiam go nim samym. Czasami poprzez absurd możemy różne zachowania podać w sposób intrygujący i pozwalający im przyjrzeć się temu w sposób konfrontujący, ale nie inwazyjny i podjąć decyzję, co z tym robić.

Jako psychoterapeuta psychodynamiczny, w pracy indywidualnej wykorzystuję model terapii oparty na przeniesieniu/przeciwprzeniesieniu. Natomiast gdy w gabinecie są już dwie osoby (poza mną) to byłbym zmuszony w myśl tej teorii analizować dwa przeciwprzeniesienia – na panią i na pana, chyba że jest to para jednopłciowa, to wtedy na członków tej pary. I byłoby diabelnie trudne to przeciwprzeniesienie w sobie rozeznawać,  analizować i żeby oddawać je parze w tym samym czasie. I wtedy stosuję prowokatywność. Rozpoczyna się dialog z parą w kontekście wyczuwania tego, co moglibyśmy sobie roboczo nazwać przeciwprzeniesieniem –podania im takiej interpretacji, którą (w myśl prowokatywności) oni już o sobie pomyśleli czy poczuli, a którą mogliby chcieć, lub nie chcieć, powiedzieć sobie.

Joanna: Tak, sobie samemu – głośno a nie tylko w myślach i sobie wzajemnie – jako budowanie otwartego dialogu, który pozwala obu stronom na prawdziwość i szczerość w kontakcie. Tym samym umożliwia niwelowanie wewnętrznych frustracji i błędnych założeń, które mogą bardziej niszczyć dany związek i samą osobę w tym związku, niż działania jakie mają lub mogłyby mieć miejsce.

Kamil:  Ważne jest w moim poczuciu i warte zaznaczenia to, jaki warsztat prowokatywny odebrał terapeuta, czy psychoterapeuta, z tą parą pracujący. Istotny jest osobowościowy i empatyczny czynnik prowadzącego, który miałby tę prowokatywność zastosować – właściwą do właściwego momentu.

Joanna: Ważne jest, aby prowadzący miał świadomość, że etyka pracy prowokatywnej nie pozwala mu działać w sytuacji gdy nie czuje życzliwości do danego człowieka lub ludzi, ani gdy ma z góry założony „plan uzdrowienia” dla pacjentów – w tym przypadku dla pary. Zadaniem terapeuty w prowokatywności jest nie tyle bycie mędrcem wobec pacjentów i ich problemów, co „tancerzem” – zapraszającym parę do tańca. Tańca, w którym prowadzenie przechodzi z osoby na osobę. Dzięki czemu jest on partnerskim kontaktem pomiędzy jego uczestnikami. W takim tańcu para na nowo uczy się dialogu, kontaktu i bycia razem. Celem jest więc nie tyle dotarcie gdzieś konkretnie, co zrozumienie czego oboje obecnie chcemy od siebie wzajemnie, od siebie samych w tej relacji, odkrycie i docenienie mechaniki kontaktu, jaka jest między nimi, siły emocji i powodu ich powstawania oraz zbudowanie nowego sposobu działania (reagowania) i myślenia wobec danej sytuacji, samego siebie, drugiej osoby czy związku jako całości.  

Kamil: No właśnie. Mam takie poczucie, że pary najczęściej zgłaszają się do mojego gabinetu z szeroko rozumianym błędem w komunikacji pt. „nie umiemy ze sobą rozmawiać”, „trochę jestem rozczarowany związkiem” (jeżeli potrafią tak to nazwać to tak o tym mówią), „trochę jestem rozczarowany, trochę moje oczekiwania nie są realizowane, trochę chciałbym inaczej i zrób coś pan z tym”, a także przychodzą pary mające jakąś trudność w swoim życiu seksualnym, w szerokim rozumieniu intymności.

Joanna: U mnie dodatkowo „lądują” w sytuacji, gdy jedno z nich odkrywa że drugie je zdradza, lub  gdy okazuje się że jedno z nich jest śmiertelnie chore i nie wiedzą jak o tym rozmawiać, ani co z tym zrobić. Spotykam też pary, które są w kryzysie lub postanawiają się rozwieść i nie wiedzą jak to zrobić, by było to z najmniejszą szkodą dla nich samych i dla dzieci. W każdym z tych przypadków pracuję stosując prowokatywność w różnych wariantach: interwencyjnie, elementami wprowadzając w proces na zasadach eklektyczności metod, albo pracując prowokatywnie całą sesję. Każda para to inny czas wprowadzania, wpuszczania prowokatywności w proces i inny powód, znaczenie czy potrzeba dodania tej „przyprawy”.

Kamil: Bardzo ważną, istotną rzeczą jest to, jakie podejście mamy jako terapeuci i psychoterapeuci do seksualności. Do seksualności własnej, ale mam tu na myśli postrzeganie przez ten pryzmat seksualności naszych pacjentów (klientów) i ogólnie tematu seksu. Prowokatywność moim zdaniem świetnie do tego pasuje i ułatwia rozpoczęcie rozmowy na temat seksu. Są różne szkoły seksuologiczne i terapeutyczne mówiące o tym, jak się powinno rozmawiać o seksie, ale mam ważenie że prowokatywnosć nadaje pewnej lekkości, pozwala w sposób nieinwazyjny przełamać barierę wstydu i lęku. I później, w rozmowach głębszych, szczerszych, prawdziwszych, jest trochę łatwiej.

Prowokatywności – tak jak ja ją rozumiem – nie stosujemy od pierwszego razu, tylko budując z parą relację stosujemy różne jej elementy. W mojej praktyce zauważyłem, że pomocna jest werbalizacja przez terapeutę uczuć/emocji, które pojawiają się w parze np.: „proszę zobaczyć – tu jest taka  rosnąca góra śmieci między wami, jakichś elementów, które wyrzucacie z siebie. Mam wrażenie, że stoicie z założonymi rękami i czekacie aż ktoś to pozbiera”.

Joanna: Tak!!! Ważne jest, aby dodać obrazowi wiele szczegółów. W prowokatywności nie wystarczy powiedzieć „duża góra”. Mózg widzi obrazami. Im bardziej wypełniony szczegółami  obraz, tym mocniejsze jego oddziaływanie. Idąc za przykładem jaki podałeś – w prowokatywnością tę metaforę ubierasz w szczegółową historyjkę, przerysowaną, absurdalną, bardziej lub mniej możliwą. Na przykład: „proszę zobaczyć tu jest taka  rosnąca góra śmieci między wami, jakichś elementów, które wyrzucacie z siebie. Raz jedno rzuca, a raz drugie. Czasem udaje się Wam rzucić w tym samym momencie. Góra rośnie, a co jakiś czas jej brzegami schodzą lawiny, mniejsze lub większe, przysypując Was różną ilością odpadów. W zależności od temperatury… możliwe, że waszych emocji lub poziomu zmęczenia – zapach tej góry jest bardziej lub mniej gryzący. U jednego z Was będzie powodował lub już powoduje zatkanie, zamilknięcie, albo łzy, u drugiego zdenerwowanie i krzyk”.

Ważne jest aby ten rysowany obraz zahaczał o to, o czym mówią, lub jak się zachowują względem sytuacji i siebie wzajemnie. Absurd musi korelować z nimi, a nie być odłączony od nich. To pozwoli im odnaleźć kawałki swoich myśli, odczuć i przejrzeć się w nich wzajemnie

Kamil: Właśnie! Widzisz, ja mam dość często poczucie, że gdy przychodzi para do gabinetu, to już są tak smutni i zakleszczeni w jakiejś historii, że dodanie prowokatywego elementu humoru na sesjach pozwala im zdjąć ciężar lęku, jaki mają wobec swoich wyobrażeń dotyczących psychoterapeuty i jego wpływu na ich życie. Nie wiem, czy Ty też masz takie informacje zwrotne i takie poczucie, że ludzie idąc na terapię mają już jakąś wizję tego, jak to będzie wyglądało. Na bazie jakiegoś serialowego terapeuty lub obrazu filmowego wyobrażają sobie bardzo stateczną osobę, takiego manekina siedzącego bez emocji i bez uśmiechu. Takiego trochę nieludzkiego terapeutę.

Joanna: Sami jesteśmy sprawcami takiego patrzenia na nas – przez naszą postawę wobec samych siebie i pacjentów, przez przekonania na temat tego czym jest, a czym nie jest profesjonalizm w naszej pracy. Grzechem naszego zawodu – nie wiem czy się ze mną zgodzisz – jest pycha, która się wkrada w nasze terapeutyczne i pomocowe dusze z biegiem czasu. Szczególnie, jeżeli naszej pracy nie towarzyszy superwizja. Pycha, która każe nam czasami wierzyć, że „JA JUŻ WIEM – co Ci może pomóc, co Ci dolega, jak Cię uzdrowić”. Wówczas przestajemy być prawdziwie uważni. Przestajemy pracować z danym człowiekiem, a zaczynamy pracować z naszymi wyobrażeniami o nim i jego „dobru”. Stawiamy się bardziej lub mniej świadomie ponad – jako silniejsi, mądrzejsi, lepsi. Zapominamy tym samym, że jesteśmy – wbrew wszystkiemu co myślimy o samych sobie, swojej roli, znaczeniu, doświadczeniu, certyfikatach, latach pracy, itp.) – człowiekiem w procesie wsparcia człowieka.

Kamil: Mam wrażenie, że są takie aspekty prowokatywności, które w terapeucie wzbudzają lub mogą wzbudzać trochę więcej swobody, dają więcej człowieczeństwa w relacji z pacjentem i w nim samym. Mit „terapeuty – manekina” jest mitem i psychoterapeuci w żadnym nurcie nie są tacy. Dzięki podejściu prowokatywnemu, lub zastosowaniu jego elementów, łatwiej jest się parze otworzyć, co wydaje mi się być kluczowe – szczególnie na pierwszych konsultacjach i na dalszych etapach pracy. Jest im łatwiej przyjmować trudniejsze interpretacje, gdy mają już zbudowany swego rodzaju pomost/przymierze z terapeutą, którego nie odbierają jako chcącego zrobić przykrość – nawet jeśli to, co mówi, nie zawsze jest miłe i wygodne dla nich.

Joanna: Masz rację. Autentyczność i prawdziwość terapeuty otwiera nawet najbardziej zamknięte wewnętrzne pokoje, wyzwala w pacjencie odwagę do mówienia szczerze o tym, co w nim siedzi. Hipokryzją naszego zawodu jest to, że zapraszamy naszych pacjentów do szczerości, nie będąc szczerymi wobec nich. Że pobudzamy ich motywację i odwagę do życia w zgodzie ze sobą, jednocześnie będąc w „uniformie” dystansu i wyuczonych zachowań. Mówimy o wartości emocji i szacunku wobec nich, a sami chowamy nasze za błędnie rozumianym profesjonalizmem. 

Frank Farrelly mawiał, że tylko na poziomie spotkania Człowieka z Człowiekiem w przyjaźni mogą zaistnieć cuda i głęboka zmiana. Powtarzał jak mantrę, że najpierw pozwól sobie na bycie w prawdzie wobec siebie i swoich emocji, a dopiero wówczas będziesz miał prawo do zaproszenia drugiego człowieka do prawdy o nim i w nim. Prawdy, która nie zawsze będzie wygodną, co nie znaczy, że musi być krzywdząca.

Pamiętam jedną z sesji Franka, podczas której pracował z małżeństwem. Kobieta domagała się szacunku od męża.  W pewnym momencie sesji Frank powiedział:

 – Stop! Mam pytanie do Ciebie Anna – ile razy w tej sesji poczułaś brak szacunku od swojego męża względem Ciebie?

– Z pięć razy – odpowiedziała Anna

– Ile razy w tej sesji mu o tym powiedziałaś?

– Ani razu, bo i tak nic by z tym nie zrobił.

– Nie pytam Cię, co on by z tym zrobił lub nie. Pytam – ile razy mu w tej sesji powiedziałaś, że Cię nie szanuje takim zachowaniem?

– Ani razu.

–  To za ile kolejnych powtórzeń po 5 razy dopiero na tyle się zdenerwujesz i poranisz żeby mu o tym powiedzieć?  

– Nie wiem. Ja po prostu już mu nie wierzę!

– Aaaa, czyli tu nie o szacunek chodzi, a o brak wiary – odparł Frank

– Nie mam wiary w sens tego małżeństwa, ani nie mam zaufania w mojego męża!

– No, to teraz przynajmniej wiemy nad czym pracujemy – żeby Wam było razem lepiej, lub nad czym już nie ma sensu pracować, bo on i tak nic nie zmieni, a to małżeństwo… – powiedział to próbując ją intonować.

– Hahahah – Anna zaczęła się śmiać. – Nie no Frank, wiem że to powiedziałam,  ale gdybym całkiem nie wierzyła w niego lub w nasze małżeństwo, to bym tu nie przyszła. Chcę pracować i zawalczyć o nasze małżeństwo!

Szybka interwencja sprawiła że zaczęli pracować na serio, nie na pozornym temacie szacunku a na prawdziwym – braku poczucia wiary i zaufania.

Kamil: Otóż to! Gdy chodziłem na treningi karate, miałem senseja, który podczas walki potrafił w bardzo szybki sposób, bardzo klarownie pokazać nam, że np. źle trzymamy łokieć –zadając nam na przykład cios w wątrobę. I gdy tylko zrozumieliśmy nasz błąd i złapaliśmy oddech, to on ten cios ponawiał, i ponawiał, i ponawiał dopóki nasza ręka nie znalazła się w odpowiednim miejscu. Byłem głęboko przekonany, że zadawanie mi przez niego bólu – w takim bardzo fizycznym, treningowym znaczeniu – nie miało na celu w żaden sposób mnie okaleczyć, tylko miało mnie czegoś nauczyć.

Joanna: To co jest magiczne w prowokatywności, to to, że niezależnie od tego, co robi terapeuta prowokatywny (lub używający prowokatywności), złość mobilizująca do pracy i podjęcia decyzji, wzięcia odpowiedzialności lub ruchu/zmiany, jaka powstaje w pacjencie, jest nie na terapeutę, a na samego siebie i na to, jak do tej pory działał (lub nie działał). I to on dokonuje decyzji, co z tym, co zobaczył, zrobi – czy zmieni, czy zostawi, czy co innego wprowadzi w swoje życie. Terapeuta w prowokatywności nie ma prawa nadawać kierunku zmianie, której ma dokonać klient. Nie ma prawa powiedzieć „tak a nie tak  masz trzymać rękę”.

Kamil: Podanie w prowokatywny sposób tego, co trudne, jest dla pacjenta łatwiejsze do przyjęcia. To co trudne najprawdopodobniej pacjent już sobie pomyślał. Gdy to jednak usłyszy z zewnątrz, z pewnym elementem opieki i sympatii w głosie, to łatwiej jest mu pomyśleć „ok, to jednak ten łokieć dobrze jeśli będę inaczej ustawiał”.

Joanna: Lub bardziej świadomie stwierdzić, w zgodzie ze sobą, „ok boli… ale dziś, mimo wszystko, chcę tak a nie inaczej działać”. Odzyskuje poczucie, że to ON wybiera, że nie ktoś inny ma kontrolę nad jego życiem i relacjami. Obrazy i wizje dotyczące życia, przyszłości, przeszłości, czy teraźniejszości, które mają nasi pacjenci, są z reguły o wiele ciemniejsze niż nasze… Przerysowanie obrazów na plus i na minus, i pozwolenie pacjentowi poprzyglądania się sobie w nich, pozwala przedefiniować perspektywę. Oddzielić „nadprodukcję” od faktycznych obrazów. Problem wraca do naturalnej wielkości. To z kolei pozwala pacjentom odzyskać poczucie wpływu i poszukać rozwiązania.

Kamil: Prowokatywność pozwala im na przeglądanie się już nie tylko w smutnym lustrze, w którym już nie raz się sobie przyglądali, a na przejrzenie się w wielu różnych lustrach – jak w gabinecie luster – i zobaczenie siebie, a także siebie nawzajem w innych perspektywach niż te, w jakich się przyzwyczaili przeglądać. Nie wiem, czy każdy był w sali krzywych zwierciadeł – już samo wejście i bycie w takim miejscu wywołuje uśmiech oraz pewnego rodzaju ciekawość. A umysł w stanie ciekawości łatwiej wchodzi w nowe i efektywniej się uczy.

Prowokatywnosć jest metodą, którą łatwo można dodać jako narzędzie do swojego kuferka z narzędziami psychoterapeutycznymi w różnych nurtach i podejściach terapeutycznych. Jest świetnym narzędziem do rozbijania sztuczności i murów pomiędzy terapeutami a pacjentami.

Joanna: A czy jest coś, co według Ciebie, jest przeciwskazaniem do stosowania prowokatywności w pracy z parami?

Kamil: Na przykład nastawienie do jakiegoś etycznego lub moralnego poglądu pary. Przeciwskazaniem do stosowania prowokatywności są nasze etyczne i moralne trudności. W moim przypadku…szukam czegoś mocnego co byłoby nierealistyczne… o, mam – gdyby przyszła do mnie para zagorzałych nazistów mówiąca o czystości rasowej. Byłoby mi trudno stosować prowokatywność tak, aby nie była z mojej strony agresywna, gdyż ich poglądy wywoływałyby u mnie silne emocje, a to mogłoby zaburzyć prowokatywność.

Joanna: Dotknąłeś bardzo ważnej kwestii. Przeciwskazania do stosowania prowokatywności są w prowadzącym, a nie w kliencie. Ludzie mówiąc o prowokatywności zapominają, że metoda ta powstała na oddziale psychiatrii, pod uważnym okiem Carla Rogersa (twórcy terapii skoncentrowanej na pacjencie). Frank Farelly tworzył ją i praktykował na wszystkich możliwych zaburzeniach psychicznych i chorobach psychicznych, jakich ludzie doświadczają. Prowadził też terapię prowokatywną z pacjentami nerwicowymi, depresyjnymi, ze skazanymi, umieszczonymi w specjalnie wyodrębnionej części szpitala psychiatrycznego. W późniejszym czasie rozpoczął pracę z osobami wymagającymi wsparcia terapeutycznego lub interwencji psychologicznej.

Przeciwskazaniem jest zarówno nastawienie do pacjenta i jego przekonań, jak brak wiary w dobro lub siłę będącą w nim. Jak mawiał Frank „jeżeli nie czujesz w sobie życzliwości do danego człowieka, lub wiary w siłę drzemiącą w nim – nie dotykaj prowokatywności’. Przeciwskazaniem jest każdy moment braku poczucia naszej mocy, radości, otwartości. Przeciwskazaniem jest nasze poczucie „boskości”, mądrości która „zbawi” pacjenta” i nasza wiara że „ja wiem co Ci zrobi dobrze i co jest Twoim celem”.

Kamil Perończyk – psycholog specjalizujący się w ludzkiej seksualności. W praktyce zajmuje się problemami szeroko pojętego zdrowia psychicznego i seksualnego kierując się zasadami etyki poradnictwa psychologiczno-seksuologicznego.

Prowadzi psychoedukację i poradnictwo indywidualne i partnerskie (małżeńskie).

Absolwent Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego w Krakowie. Członek Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego.

Stażysta w Centrum Terapii Lew-Starowicz w Warszawie, uczeń Szkoły Terapii Seksualnej. Prowadzi poradnictwo psychologiczne i seksuologiczne

 Artykuł pochodzi z pierwszego numeru ProvoTime (Czasopismo do pobrania z naszej strony bezpłatnie) 

O improwizacji w teatrze i prowokatywności

O improwizacji w teatrze i prowokatywności

Najważniejsze, by się dobierać do tego, co może wywołać zmianę

Rozmowa z Oskarem Hamerskim –  aktorem Teatru Narodowego w Warszawie, propagator metody improwizacji.

Autor książki „Improwizacja wg Keitha Johnstone’a”, redaktor polskie go wydania książki Keitha Johnstone’a pt. „Impro: spontaniczne kreowanie świata” („Impro for Storytellers’). 

ProvoTime: Czym dla Ciebie jest improwizacja?

Oskar Hamerski: Gdybym miał odpowiedzieć ogólnie, to jest dla mnie sposobem odnoszenia się do rzeczywistości.

PT: To znaczy?

OH: Improwizacja pozwala budować silniejsze relacje, dostrzegać więcej rzeczy w rzeczywistości, która nas otacza. Improwizacja uwrażliwia na nasze potrzeby, na pragnienia, ale też i na drugiego człowieka. Jako technika daje bardzo dużo narzędzi do stosowania we własnym życiu, aby było ono pełniej i głębiej przeżyte. Ogólnie więc improwizacja jest według mnie reaktywnym, czyli spontanicznym i szczerym, sposobem odnoszenia się do rzeczywistości.

Ja zajmuję się improwizacją teatralną. Aktor ma w niej do dyspozycji zbiór pewnych metod, ćwiczeń, narzędzi, które wykorzystuje – bez scenariusza i bez ustalonego wcześniej tekstu – by budować scenę czy teatr. Te metody i narzędzia pomagają przede wszystkim w nawiązywaniu relacji  z partnerem i rzeczywistością, w dostrzeganiu zmian, które w tej rzeczywistości w partnerze zachodzą oraz na spontanicznym komentowaniu tego, co się dzieje. W improwizacji bardzo ważną rolę odgrywa ryzyko podejmowane przez człowieka w celu tworzenia zmian, które odbywają się w relacjach.

PT:  Spotykamy się na styku improwizacji i prowokatywności. Gdzie widzisz punkty łączące te dwa światy?

OH: Myślę, że jest tych punktów kilka. Zaczynając od tego, że gdy myślimy o improwizacji teatralnej, to zawsze jest w niej jakiś aktor albo jacyś aktorzy. W prowokatywności aktorem jest psychoterapeuta czy osoba, która prowadzi terapię – ona odgrywa postaci, w pewnym sensie odgrywa rolę. Przejmuje sposób myślenia partnera, klienta czy kogoś z kim się spotyka i dokładnie tak, jak w teatrze, zaczyna wykorzystywać narzędzia improwizacyjne.

W improwizacji ważne jest, by odnosić się do siebie z zaufaniem, radością i uważnością. To trzy podstawowe rzeczy, które cechują emocjonalność improwizatora, który wychodzi na scenę:

– musi być ciekawy tego, co się stanie,

– musi odczuwać radość z tego, że w tej scenie bierze udział,

– musi akceptować to, co się wydarza, nie zaprzeczać temu co jest, nie zaprzeczać rzeczywistości, w której uczestniczy.

I tu improwizacja i prowokatywność są bardzo zbliżone – emocje czy rodzaj nastawienia, które ma w sobie aktor i terapeuta wydają mi się dość zbieżne..  To jest pewien określony rodzaj podejścia do rzeczywistości, w której nagle aktor czy terapeuta się znajduje.

Co jeszcze może łączyć? Przede wszystkim humor. Bardzo często improwizacja jest komiczna czy śmieszna dlatego, że zostają nazwane pewne rzeczy, o których się nie mówi. A nie mówi się o nich ze względu na to, że albo to jest jakiś rodzaj tabu, jest konwencja, by jakieś rzeczy pomijać milczeniem… Ale w improwizacji najważniejsze jest to, żeby się dobierać do tego, co może wywołać zmianę. Szukamy więc w relacji z otoczeniem czegoś, co nas zaciekawi i co możemy na przykład  powiększyć, narysować grubszą kreskę, w pewien sposób napompować od środka. Wtedy to tworzy karykaturę, która pozwala z jednej strony zachować dystans, a z drugiej strony zwrócić uwagę na coś, co jest szczególne w tej sytuacji.

PT: A kiedy według Ciebie się rodzi humor?

OH: Humor zawsze rodzi się z dystansu, z przerysowania albo konfrontacji tematu z kompletnie innym podejściem do niego. Aktor bierze jakiś szczegół i doprowadza go do absurdu. Sens tego szczegółu dalej istnieje, ale reakcje aktora są znacznie większe niż w normalnym życiu. Są wzięte pod lupę, są nieadekwatne do tego, jak mógłby się zachowywać człowiek w rzeczywistości. Ale dzięki temu z zewnątrz patrzy się na to z większym dystansem. Humor się często bierze również z zaskoczenia, połączenia rzeczy, które wydają się nieprzystające do siebie, bo takie połączenie może tworzyć absurdalne zdarzenia wywołujące śmiech. Zabawne mogą być również porównania, które się rodzą w wyobraźni aktora czy – w prowokatywności – terapeuty.

O, i czymś jeszcze pomyślałem przez chwilę. Aktor w improwizacji jest twórcą pewnej opowieści. Tworzy tekst, który zawsze wynika z relacji z drugą osobą albo z otoczeniem. Związek miedzy rzeczywistością a aktorem tworzy się ze spontaniczności odbioru tego tekstu. Mam wrażenie, że do tego samego dochodzi w relacji terapeutycznej.

Artykuł pochodzi z 1 numeru ProvoTime
Cały kwartalnik do pobrania: https://provocare.pl/provotime/

Zdjęcie pochodzi z strony: https://teatrologia.pl/

Prowokatywność to jest wyzwolenie myślenia na opak

Prowokatywność to jest wyzwolenie myślenia na opak

Prowokatywnie o mediacjach – rozmowa z Marzeną Korzeniewską- założycielką i prezesem Stowarzyszenia Mediatorów PACTUS, w którym stara się tworzyć przestrzeń dla rozwoju mediacji i mediatorów.

ProvoTime: Czym dla Ciebie jest prowokatywność?

Marzena Korzeniewska: Posługując się prowokatywnością w mediacji, pozwalam sobie – i tu posłużę się metaforą – na małe porządki w ludzkich głowach, niczym w szafie z ubraniami. Otóż otwieram ich szafę z ubraniami i te ubrania wywalam na podłogę. Ta osoba to widzi i musi się jakoś do tego odnieść. Miała w tej szafie swój porządek i – oczywiście – może na powrót te swoje ubrania poukładać tak, jak to dotychczas robiła. Ale też może skorzystać z okazji i coś zmienić – inaczej poukładać, z czegoś zrezygnować, coś dodać. Ma wybór. Mediatorka zrobiła mu „misz-masz” w głowie, ale co on dalej z tym zrobi, to jest już jego decyzja. I dla mnie skuteczna praca prowokatywna, to jest taka praca, która pozwoli się tej osobie zatrzymać nad kupką tego bałaganu i pomyśleć „co ja chcę z tym zrobić”.

Prowokatywność pozwala na zrobienie bałaganu w taki sposób, że wywołujemy refleksję i motywację do zmiany, a nie złość na mediatora, że mu w głowie namieszał.

Na mediacje przychodzą ludzie (najczęściej są to dwie osoby, choć może być ich więcej), którzy są ze sobą w sporze lub wieloletnim konflikcie. Bywają w dosyć trudnych emocjach i okopują się bardzo często na swoich stanowiskach. Gdy wiedzą, że u mediatora spotkają się z drugą stroną to często pracują dosyć długo i wytrwale nad tym, żeby dostatecznie uzasadnić swoje racje i swoje wybory. Przychodzą gotowi na batalię przed sądem, przed arbitrem, a nie przed mediatorem, który ma im pomóc wypracować porozumienie.  Istnieje więc potrzeba, żeby wyciągnąć ich z takiego tunelowego myślenia.

Wielu osobom stosunkowo łatwo udaje się przejść z myślenia konfrontacyjnego na myślenie konstruktywnego rozwiązywania problemu, ale są też tacy, którym się to nie udaje. I nie do końca to ich wina. Nie udaje się ze względu na silne emocje, silny konflikt relacji lub też mają jakiegoś innego rodzaju ograniczenia, które mogą mieć charakter wewnętrzny i zewnętrzny. System wartości, postrzeganie siebie i innych, role społeczne i maski, w jakich występujemy, rodzina, inne ważne dla nas osoby, i szereg innych czynników wpływają na to, na ile jesteśmy otwarci i skłonni do szukania konsensusu.

PT: Jak wygląda w praktyce stosowanie prowokatywności w mediacji?

MK: Styl prowokatywny daje mediatorowi szereg technik do wykorzystania w chwili impasu – a to raczej jest chleb powszedni w naszej pracy. Warto dodać, że impas w mediacji to stan braku zadawalającego strony rozwiązania, czy też pomysłu na porozumienie.  Rolą mediatora jest umożliwienie stronom wyjścia z impasu, wyzwolenia w nich motywacji do szukania drogi, a raczej kierunków, w których mogą podążyć. Często chodzi o to, aby strony wyzwolić z przyjętego przez nie toku myślenia. W takich chwilach każda technika, która pomoże mediatorowi zmienić perspektywę, czy wręcz zafiksowanie stron na jakiś pomysłach (zazwyczaj wzajemnie się wykluczających) jest bezcenna, a styl prowokatywny jest tu szczególnie przydatny.

Ale to nie wszystko. Prowokatywność niesie ze sobą szczególnie mi bliski sposób pracy z ludźmi i tego, jak postrzegam rolę mediatora. Dla mnie nadrzędną sprawą jest wolność drugiej osoby, jej podmiotowość i prawo decydowania o swoich wyborach. Mediator ma umożliwić dokonanie wyborów określonych rozwiązań – w sposób świadomy i odpowiedzialny. Do tego mają to być wybory dokonywane przez osoby będące ze sobą w sporze, czy konflikcie, które przyszły z najczęściej wykluczającymi się wzajemnie oczekiwaniami.  

To, że przychodzi dwoje ludzi, wcale nie znaczy, że nie przychodzą z nimi inne, ważne dla nich osoby. I one albo siedzą na ich ramionkach i im szepczą do ucha, albo oni wciąż się zastanawiają „co by powiedziała mamusia?”, „co na to przyjaciółki?”, „a adwokat powiedział, że mam chcieć takich właśnie alimentów i grosza nie odpuścić!”, „a co by powiedziała kochanka?”, „co na to szef w firmie?”, o kumplach przy piwie nie wspominając…

 Jeśli nie ma otwartości na poszukiwanie rozwiązań, a dodatkowo dochodzi spętanie różnymi ograniczeniami, to mówienie uczestnikom mediacji, żeby się na poszukiwanie rozwiązań otworzyli nic nie da. Mediacja nie jest psychoterapią. I gdy już nic innego nie działa, żadne przerwy, zmiany tematów, burze mózgów, to wtedy zostaje prowokatywność.

PT: Czyli chodzi o odklejenie od perspektyw, w których są osadzone osoby, które przychodzą na mediacje?


MK: Jest takie  narzędzie prowokatywne, w którym prowadzący zaczyna zajmować różne stanowiska i zaczyna w pewnym momencie przerysowywać potencjalny wewnętrzny głos – na przykład matki – która mówi „ale jak Ty możesz teraz to wybierać!”. Albo kochanki, która mówi „przepraszam Cię bardzo, ale Ty mówiłeś, że to nie będzie tylko seks, tylko Ty mi w ogóle pół domu zrobisz”.
W dużym skrócie – mediacja może się zakończyć porozumieniem, gdy mediator prawidłowo utrafi w to, kto tam siedzi na tym ramieniu. Dla osób z zewnątrz prowokatywność jest trochę zwariowana i mówimy do nich „z przymrużeniem oka”.  A to daje luz i możliwość zachowania twarzy przez strony.

Trzeba też wziąć pod uwagę, że mediator i strony mediacji tworzą pewnego rodzaju grupę społeczną. Te osoby wzajemnie się obserwują i widzą, że mediator zachowuje się wobec nich tak samo „prowokatywnie”. Uczą się wzajemnie relacji skierowanej na współpracę, dostają trochę humoru i widzą, że ten ich problem to jeszcze nie koniec świata, bo właśnie trafili na prowokatywnego mediatora, który wywala im ubrani a z szafy. To też ich otwiera na zmianę perspektywy.

Prowokatywność może działać dobrze również w momencie, gdy strony przychodzą i zamiast ze sobą negocjować, starają się „ugrać” coś z mediatorem lub wręcz starają się mediatora zdominować (w tej roli szczególnie celują pełnomocnicy stron). To jest też dobry moment na różne prowokatywne techniki.

PT: Frank mawiał, że ludzie są silniejsi niż nam się wydaje i są silniejsi niż oni sami w to wierzą.

MK: Ta sentencja jest bardzo ważna w mediacji. Bardzo wielu mediatorów boi się o swoją bezstronność i neutralność, boją się skrzywdzić osoby uczestniczące w mediacji. Bardzo ważne jest dla nich więc przekazywanie idei Franka, że ludzie tak naprawdę nie są tacy słabi i są w stanie bardzo wiele znieść –  gdy czują, że się do nich podchodzi ze zrozumieniem, szanuje się ich godność, daje się prawo wyboru własnej drogi, ich granice nie są naruszane.

Dla mnie to było duże odkrycie na warsztatach z Noni – po tym, gdy to usłyszałam i mogłam doświadczyć na warsztatach, stałam się odważniejsza w prowadzeniu mediacji. Mediatorzy nie mają takiej wiedzy i doświadczeń.

Gdy mediatorem jest psycholog, to on jeszcze jakoś sobie poradzi z emocjami w mediacji, ale gdy to jest prawnik, którego nie uczono pracy z emocjami? On otacza się skorupą prawnych schematów i narzuca prawne rozwiązania, chowa się za tarczą z przepisów. Wielu prawników bardzo chciałoby być dobrymi mediatorami – zachowującymi bezstronność, nie narzucającymi swoje rozwiązania – ale najzwyczajniej w świecie nie radzą sobie z tą całą psychologią, rozmową człowieka z człowiekiem.

Gdy ja wypracowuję z klientami ugodę, dominujące jest zdanie obu stron. To oni mają powiedzieć czego chcą i jak chcą, żeby to wyglądało.

Gdy zaś mediacje prowadzą prawnicy, to najpierw mówią stronom czego nie mogą, a za chwilę się okazuje, że w zasadzie niczego nie mogą – tylko tyle, ile im powie prawnik.

Stosowanie prowokatywności wymaga potraktowania stron mediacji tak zwyczajnie po ludzku – ja jestem człowiekiem, ty jesteś człowiekiem i spotykamy się w tej relacji.

I to warto podkreślić. Po warsztatach z Noni przestałam się bać ludzi i traktować ich, jakby byli z porcelany. Zaczęłam wchodzić w ich sposób myślenia i im ten ich sposób myślenia pokazywać.

PT: W tym co mówisz znajdujemy kilka rzeczy, które prowokatywność daje mediatorowi: odwagę do bycia bardziej w kontakcie z klientem, ale też odwagę do tego, że mogę więcej, niż mi się wydaje; pozwolenie na bycie  „bardziej” człowiekiem w spotkaniu z człowiekiem; ufność i wiarę, że ludzie są silni.

MK: Kolejną rzeczą na pewno jest wychodzenie ze schematów – prowokatywność w przełamywaniu schematów jest bardzo pomocna, bo wyjście poza schematy to otwarcie się na nowe rozwiązania.

I jeszcze to, że nie podchodzimy do tego co się dzieje śmiertelnie poważnie, że można się uśmiechnąć nawet w obliczu bardzo poważnych mediacji, że humor potrafi wiele zdziałać, wiele pomóc, rozbraja.

Dzięki prowokatywności mam odwagę w przekraczaniu własnych schematów i teraz już pewność, że mogę zaufać sobie samej i swojej wrażliwości w pracy z drugim człowiekiem.

PT: A co jest atrakcyjnego dla Ciebie w prowokatywności w mediacji?

MK: Sam sposób rozmowy, bo jest w nim przyjacielskie traktowanie – z pełnym szacunkiem, ale i z poczuciem humoru. Czasem się zastanawiam, czy z tym swoim prowokatywnym wariactwem nie przegięłam, ale jakoś ci ludzie nie wychodzą przed końcem obrażeni na mediatora, czyli chyba nie…

Kiedy przyjechałam na Wasze szkolenia, głównie chciałam sobie radzić z impasem. I dostałam konkretne techniki na impas. Ale to nie wszystko, co wnieśliście cennego w moje marne życie mediatora.

Mogę pozwolić sobie na znacznie więcej w relacji mediator – strona mediacji, niż bym się wcześniej odważyła – zachowując oczywiście prawo stron do godności, podmiotowości, do wyboru i ostatecznej decyzji, co do wyniku mediacji i poczynionych ustaleń.

Mogę też znacznie bardziej po partnersku traktować ludzi, ale trochę ich wciągnąć w mój sposób postrzegania tego, jak ja bym chciała te mediacje poprowadzić.  I tak przeciągam ludzi ze strefy wojny: „walczę, muszę mieć, muszę mu pokazać, muszę wygrać, co inni o tym powiedzą”, w strefę relacji i budowania: „jakie masz potrzeby, co faktycznie chciałbyś osiągnąć, jak to będzie wyglądało w przyszłości, kim będziesz w przyszłości, jeżeli podejmiesz taką, a nie inną decyzję”.

Jeżeli ja mam w sobie odwagę do stosowania prowokatywności w mediacji, to – tak to rozumiem – jednocześnie daję tym ludziom odwagę do szalonych wyborów. Zaznaczmy – szalonych dla nich w początkowym momencie. I niech sobie w głębi duszy gadają: „W zasadzie dlaczego ja muszę się zgodzić na to?” „Przecież mi będzie znacznie lepiej z tamtym, to jest zwariowane, nigdy w życiu nie pomyślałem o takim rozwiązaniu”. „A co mi tam mamusia, co mnie tu na tym ramieniu inni będą szeptać. Przecież to ja jestem na mediacji, to ja złożę swój podpis na ugodzie, to ja sobie będę pił to co nawarzyłem.”

I tu powinna się pojawić moja ulubiona emotka diabełka.

To daje mediatorowi prowokatywność.

Marzena Korzeniewska – zawodowo zajmuje się mediacją oraz zarządzaniem organizacją pozarządową. Ukończyła studia na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego oraz Studia Podyplomowe na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego. Ma niemiecko-polski certyfikat doradcy ds. rozwiązywania konfliktów, jest szkoleniowcem i trenerem przyszłych mediatorów oraz superwizorem w zakresie mediacji.

Od 2004 roku prowadzi szkolenia z zakresu mediacji dla przyszłych mediatorów oraz staże i superwizje. Prowadzone przez nią szkolenia podstawowe i specjalistyczne ukończyło do tej pory 350 osób. Prowadziła zajęcia dla studentów Uniwersytetu Medycznego w Łodzi oraz Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego w ramach współpracy z Kliniką Prawa UŁ. Prowadzi też warsztaty i wykłady dla przedstawicieli wielu grup zawodowych. W pracy szkoleniowej wykorzystuje ponad 20-letnie doświadczenie zawodowe w prowadzeniu postępowań mediacyjnych.

Jest założycielką i prezesem Stowarzyszenia Mediatorów PACTUS, w którym stara się tworzyć przestrzeń dla rozwoju mediacji i mediatorów.

Artykuł powstał dla 1 numeru ProvoTime – kwartalnika Provocare. 

Hołd dla Franka Farrelly’ego i Terapii Prowokatywnej

Hołd dla Franka Farrelly’ego i Terapii Prowokatywnej

Katsu! Ciemniak. Tuman! Osioł! Analfabeta!

Użyte w dosłownym znaczeniu, słowo to oznacza głupią albo niedouczoną osobę. Jednak w Zen często jest pochlebnym określeniem człowieka w pełni oświeconego, który dla tych, którzy “nie widzą”, 

wygląda na zwyczajną osobę, zupełnie nie związaną z Zen.

{Przytoczone wyrażenia Zen pochodzą z książki “The Zen Koan”; Isshu Mura & Ruth Fuller Sasaki, Harvest, 1965}

Franka Farrelly’ego jako terapeuty nie można dopasować do żadnej kategorii. W jego posiadaniu jest artyzm i moc, które przez lata mądrze wykorzystywał dla dobra innych. Nazywa to Terapią Prowokatywną, a jest ona wielowymiarowa. W najwyższym stopniu walidacyjna, prowadzona z pełną zrozumienia życzliwością, terapia ta prowadzi do wspólnego śmiechu i łez, ponieważ także całkowicie podważa fałszywe self (fałszywe ja) chorego. Wzmacnia i wspomaga szybkie zmiany. Przekształca bunt, opór, intuicję, paradoksalne polaryzacje i myślenie lateralne w zasady terapeutyczne, co wygląda na chaotyczne, pozbawione dyscypliny, bardzo realistyczne.

Frank jest dociekliwy, jak dziecko ciekawy ludzi, dokładnie ukrytych pod całunem wszechwiedzy. Zachowuje się jeszcze bardziej głupio niż największy głupiec. Jest w nim więcej z kapłana niż w większości księży, i więcej z drania niż w największym z łajdaków. Jest lekarzem prawdziwszym od wielu doktorów. Może być bardziej podobny do ciebie niż sam myślisz, że jesteś – zwłaszcza w tych sprawach, które ukrywasz przed innymi. Ci, którzy starają się go zdefiniować, wystawiają swój mózg na takie przeciążenie, które Frank skutecznie wyleczyłby humorem!

Jest autentycznie sobą; jedyny w swoim rodzaju, chociaż w tym niezwykłym człowieku jest tyle współczucia i zaangażowania w rzeczywiste leczenie, że wystarczy go, by utworzyć holograficzne bazy na wszystkich kontynentach. Najbardziej trafnie mogę opisać jego metaforyczny styl angażowania się w problem terapeutyczny przykładem wielkiego Mistrza sztuk walki u szczytu jego mocy.

Shori ni hokosaki o zo su.

Ukryć włócznię w uśmiechu.

W tej analogii Mistrz skumulował potężne siły wewnętrzne i był w stanie pokonać zwykłego przeciwnika bez potrzeby zadawania ciosu. Obserwuje cię bardzo uważnie, ale jest twoim lustrem. Nigdy nie daje się zaskoczyć. Ma świetne umiejętności, ale jest też przebiegły i sprytny, więc ani w jego ataku, ani w wycofaniu nie zauważysz, że nadchodzi decydujący cios; za późno zdasz sobie sprawę z tego, że cię przechytrzył i że ta walka nigdy nie była równa.

Co gorsza, jest też Mistrzem twojej ulubionej broni (albo techniki) i potrafi użyć jej przeciwko tobie z druzgocącym skutkiem. Jesteś pokonany – ale nie zniszczony. Podstaw w tej analogii problem terapeutyczny za przeciwnika, a alternatywne realia psychospołeczne za broń, a zaczniesz rozumieć, jak destrukcyjny wpływ na psychopatologię ma Frank Farrelly ze swoim humorem, poczuciem absurdu, surrealistycznym niezrozumieniem tego, jak rzeczy powinny wyglądać i swoim upartym zaprzeczaniem temu, że klasyfikacja DSM-4 koliduje z jego własną teorią: klienci są silni.

Dondo fuge.

Nie da się tego przełknąć; nie da się tego wypluć.

Równocześnie można zdać sobie sprawę z dziwnych sił, które wydają się podczas sesji działać w sposób szokujący. Z jakiegoś powodu klient toleruje sposób, w jaki Frank “mówi o tym, o czym się nie mówi”, jest opanowany, a nawet czuje się zaakceptowany i zweryfikowany przez to doświadczenie – tak jakby oglądał horror o swoim własnym życiu, wyświetlony przez szalonego filmowca i jakimś cudem to jest w porządku! Frank udaje rozdrażnienie, kiedy tak wiernie przedrzeźnia, wyszydza, parodiuje i odgrywa skutki tak śmiesznych głupot, jak poglądy klienta. Miażdży jego życiowe eufemizmy i robi z igły widły. Jak na ironię, im bardziej on angażuje się w problemy, tym bardziej klient się uspokaja! To zabawne, ale – jeszcze gorzej, zgadza się z Frankiem (to nieuniknione). Jakby tylko on rozumiał.

I co gorsza, te okropności wywołują dziwaczną dumę, że tylko on, tylko klient narobił takiego bałaganu w swoim życiu, bez większego wysiłku i bez niczyjej pomocy. Albo, jeżeli woli, to wcale nie była jego wina, tylko – słabych genów, albo zapchlonego kocyka w dzieciństwie, albo pogryzienia przez psa, albo tego, że się urodził nie w tych czasach… rozumiesz, o co chodzi. Frank wynosi winę i żal do życzliwej formy sztuki, w której terapeuta daje z siebie wszystko w tym na wpół sadystycznym ćwiczeniu! Nie oszczędza nikogo, jest aż nazbyt spostrzegawczy. Co gorsza, główny mąciciel i podżegacz w tym starciu wypuszcza w stronę “ofiary” coraz odważniejsze zapewnienia, że nic nie da się zrobić – że jest prawdopodobnie za późno… albo to będzie za trudne… albo zbyt wiele osób poczuje się zranionych, jeżeli się zmienisz. Frank rzuca wyzwanie, żeby ośmielić się zignorować profesjonalną poradę; terapeuci spędzają lata siedząc za biurkiem i czytając książki, chodząc na szkolenia i superwizje po to, żeby radzić sobie z szaleńcami – o, przepraszam, z klientami w niekorzystnym położeniu – i trzymać się programu!

Jak ty, klient, miałbyś sobie poradzić z takimi sygnałami? Pomińmy to, że klienci warsztatów Franka, ze swoimi licznymi ludzkimi błędami i własnymi problemami w relacjach, są wciąż wysoko wykwalifikowanymi profesjonalistami. I że w swojej pracy dostaje pieniądze za to, żeby do frustracji doprowadzać niewinnych cierpiętników i zachęcać ich do tego, żeby było jeszcze gorzej. Osłabia twoją słabość ukłuciami humoru, ale później robi coś dokładnie przeciwnego. Albo odwrotnie!

Zuryo shukko.

Przyjąć to, co do ciebie przychodzi i odejść.

Sesja jest najbardziej niezwykłą rzeczą w świecie Franka. Czas się zatrzymuje. Nie istnieje nic poza twarzą i słowami tego uśmiechniętego terapeuty (trafniej ten uśmiech oddaje amerykański idiom “shit-eating grin” – “złośliwy, chytry, ironiczny uśmieszek”). I poza słowami, intonacją, tonem głosu, opowieściami i dźwiękami. Zwłaszcza poza głosem, często pełnym ironii i wyższości, pobłażliwości i pseudo tolerancji dla zdezorientowanych “pomocników”. Od zmiennego jak kameleon terapeuty nie ma co oczekiwać pomocy czy sentymentalnego wsparcia, przeciwnie.

Kto wyjawia twój sekret, twoje prywatne myśli światu, a następnie mówi ci, jak skończy się twoja historia, zanim jeszcze doświadczysz rozczarowań na własnej skórze? Terapeuta, którego sam wybrałeś! Oszołomiony, zdajesz sobie sprawę, że ten człowiek naprawdę wie, ale wolałbyś, żeby nie wiedział. I czy musi to mówić? Nie jesteś całkiem gotowy na to nieuchronne działanie. {Klient, P: “Najpierw pomyślałem, że zmarnowałem pieniądze. Później zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło – tak, jakby Frank wszedł do mojego domu, porządnie go posprzątał i poprzestawiał meble dokładnie tak, jak lubię”}. Ale wtedy Frank zabiera się za twoją edukację, tam, gdzie wielu innych poddało się albo odpuściło. Szybko zaczynasz się zastanawiać, dlaczego te prawdy były przed tobą ukrywane.

Ostateczna zniewaga musi nadejść wtedy, kiedy ci spośród populacji klientów, którzy są psychicznie niestabilni, spotykają się z bestią Terapii Prowokatywnej; jakie to musi być uczucie, uświadomić sobie, że twój pomocnik wydaje się być bardziej cierpiący od ciebie, a twoje szalone myśli nie są aż tak złe, jak jego?

Jishi kusaki o oboezu.

Nie rozpoznaje zapachu własnych odchodów.

Naprawdę zdumiewające jest to, że ci klienci odrzucają szczodre i miłosierne propozycje Franka, żeby się poddać i zachować siły na Dom Opieki “Szumiące Sosny”. Większość woli zakwestionować mądrość jego dobrze uzasadnionych i trafnych rad. Tak naprawdę zaczynają rozmawiać o rzeczywistości i o dążeniu do poprawy! Zaskakująco niewdzięczne odrzucenie jego najszczerszej pomocy.

Po porządnej sesji wyśmiewania ich problemów, większości osób trudno jest zaakceptować fakt, że powinni albo poukładać sprawy w życiu, albo odrzucić wszelkie zmiany. Frank jednak wykorzysta nadarzającą się okazję i przypomni, że to byłoby najrozsądniejsze – zwłaszcza, że cała armia oczekujących terapeutów tygodniami musiałaby renegocjować swoje hipoteki, gdyby klienci uwierzyli w te szalone myśli, że wszystko z nimi w porządku! Mówi im, że ich przeszłość określa ich przyszłość i że jeżeli coś wygląda jak kaczka i kwacze jak kaczka, to lepiej jest pogodzić się z tym, że zawsze będzie kaczką (oczywiście klienci obmyślali warianty swojego problemu przez całe lata).

Obserwowanie Franka przy pracy i oglądanie, jak burzy negatywny system przekonań, to jak przyglądanie się radosnemu chłopcu, który niszczy zamek z piasku – tylko dlatego, że tam stoi! Terapia Prowokatywna może też przedstawiać chorego pacjenta jako kogoś z gigantycznym czyrakiem albo wrzodem – jego problemem – “gotowym do usunięcia”: podczas spotkania doktor Frank wyciska (i drażni) wypełnione ropą świństwo w gabinecie zabiegowym! To może nieźle zaboleć. Wyleczenie jest nieuniknione.

Siutte koszara ni okasu.

Wiedzieć, ale celowo przekraczać granice.

Drugą część sesji szkoleniowej warsztatów Terapii Prowokatywnej stanowi czas i przestrzeń, kiedy to Frank kończy 25-minutowy moduł terapeutyczny, siada z klientem i zbiera informacje zwrotne i od klienta, i od widowni. Klient pozostaje głęboko pogrążony w Prowokatywnym polu energetycznym (dumny i z poczuciem ulgi, że przetrwał tę walkę i odrobinę obronił swoją rzeczywistość), rozmyśla i przetwarza. W końcu nie jest pozostawiony bez pomocy, mimo że Frank może utrzymywać, że sytuacja jest “beznadziejna” i niewiele da się zrobić. To jego życie. Chociaż w Terapii Prowokatywnej nie ma świętości, to istnieje “święte miejsce” i to jest jego część. Otrzymuje potwierdzenie od innych osób z grupy po prostu wiedząc, że każdy przejrzał tę grę, ale tak się właśnie dzieje, kiedy siada się na tym krześle – czuć, że odwaga i szacunek do siebie samego wiszą w powietrzu. Okropne rzeczy też zostały potwierdzone! Nikt nie zginął. Za to wszyscy się pośmialiśmy.

To jest taka zażyłość, której nie czujemy zbyt często – i niełatwo byłoby nam komuś na tyle zaufać, żeby do niej dopuścić. Nieskończonym potokiem opowieści, aforyzmów, różnych historii z terapii, żartów, powiedzonek, odkryć naukowych wymyślanych na poczekaniu i w obsadzie aktorskiej wydobytej z bagien własnego id, Frank zalewa salę przydatnymi informacjami. Klient się odpręża; tak się dzieje, jeżeli nie jest akurat wielokrotnie i na nowo stymulowany, a jego problem wywoływany na jeden z setki subtelnych sposobów. Mistrz nadal udaje, że uderza i blokuje jeszcze długo po walce…. ale czy udaje? Podobno, kiedy odetniesz głowę grzechotnikowi, może cię jeszcze później odruchowo ukąsić – a jad wciąż będzie działał. “Później” oznacza godziny albo dni, a w kłach jeszcze po latach znajduje się śmiertelny jad. W pewnym sensie przypomina mi to sesję z Frankiem.

Gozu o anjite kusa o kisseshimu.

Przyciskając łeb wołu do ziemi, każe mu jeść trawę.

Klienci Franka (i każdy, kto go spotyka) ostatecznie kończą, funkcjonując stabilnie w ramach społecznych i kulturowych. Frank nigdy nie pozwoli im wyjść poza te ramy, ponieważ przekazują informacje i tak bardzo definiują ich wewnętrzny świat. W  Indiach podróżnicy będą musieli odpowiadać na setki bardzo osobistych pytań, które usłyszą od miejscowych – tam to normalne. Frank też jest Hindusem. Samo ujawnienie jakiegoś faktu – na przykład wieku – wystarczy, żeby klient (zwłaszcza kobieta) wywołał u Franka gąszcz negatywnych skojarzeń i pseudo-przygnębienia.

Klient może próbować wyjść poza ramy (na przykład poza brzemię bycia synem), powiedzieć sobie, że z nich wyszedł albo uwierzyć, że to się wydarzyło w przeszłości. Jego rola, na przykład “kozła ofiarnego” albo “wybrańca” i wszystkie związane z tym zobowiązania, wszystko to powraca w potwornej chwale, by straszyć podczas sesji. Całe lata znikają, kiedy dynamika i ograniczenia rodzinne powstają w umyśle klienta, wyolbrzymione i wzmocnione przez skrajnie życzliwego terapeutę. To ich “niedaleko pada jabłko od jabłoni”, jakby Frank miał z tym cokolwiek wspólnego! Może być jeszcze bardziej upiornie, niepowstrzymany Frank może przybrać rolę dowolnej ilości złych rodziców – myślę, że jego specjalnością jest trudny ojciec. Poradzenie sobie z tą projekcją, podczas gdy z wściekłością projektujesz na terapeutę (który też odpowiada projekcją), jak zauważyło wielu klientów, mocno osłabia opór. Wtedy może pojawić się spokojna, racjonalna porada, po której nagle nastąpi sugestia, że można ją odrzucić, jeżeli okazałoby się, że na wyzdrowienie trzeba poczekać… w końcu nie ma pośpiechu, żeby coś poprawiać… zmiany mogą być stresujące… może za rok albo dwa?

Za tę bardzo dezorientującą i profesjonalnie nieprofesjonalną (ale zazwyczaj właściwą, poprawną i realną) pomoc klient czasami dziękuje Frankowi. Może nie być pewien, czy to było łatwiejsze do przełknięcia, ale bardzo docenia testowanie rzeczywistości. Dla niektórych osób to jedyne testowanie rzeczywistości, jakiego doświadczyli w życiu od momentu kary za opóźnienie w podatkach. Mówią Frankowi, że ich rozumie, to w jaki sposób myślą, ale to nie zawsze jest przyjemne, kiedy tak rozgrzebuje zakamarki ich umysłu w poszukiwaniu śmieci. W końcu na pewno łatwiej jest poczuć ulgę odpuszczając problem niż zachęcając Franka, żeby (nadal) robił z tego jakąś wielką sprawę. Wszelkie “chciałbym”, “mam nadzieję”, “jeżeli” i “dlaczego” spowodują tylko to, że zacznie od nowa! Już lepiej jest usłyszeć, że wolno się uczysz niż cofnąć się do postawy z początku sesji, kiedy człowiek bardziej pewny jest swoich słabości (albo ich braku, w zależności od przypadku). Zaszła “znacząca zmiana”.

Kanji wa jari o kanasty shi

Notuj ao jari o nessatsu su

Zimno zabija cię zimnem,

Gorąco zabija cię gorącem.

W procesie badania podczas sesji tak wielu wyjątkowych błędów, potknięć, win i pomyłek klienta, Frank ma przerażająco dużo racji. Jest erudytą i człowiekiem renesansu, chociaż głęboko to ukrywa. Ma rację w kwestii znaczenia słów (szczególnie pod względem semantyki, epistemologii i filologii), w kwestii prostych szkolnych faktów (lata temu zapomnianych przez klientów), w kwestii skutków, jakie nasze zachowanie wywiera na innych, w kwestii tego, co motywuje małżonków, kim są przyjaciele i co naprawdę mieli na myśli filozofowie, egzystencjaliści i bibliści. Jest kopalnią informacji na temat obyczajów Ameryki Środkowej, a przy tym jest w pełni osadzony w slangu, dialekcie i żargonie swoich czasów (bycie tłumaczem Franka podczas jego wykładów na całym świecie musi być dość stresujące).

Ten zwykły człowiek wie również, co ludzie kryją w głębinach swoich serc. Sprawdza pogodę w krainie ich uczuć. Nikt nie jest w stanie obronić się przed tym arsenałem i sugestią: nie wiesz, co mówisz i nie wiesz, co robisz! Ale uparcie i na uroczy sposób jest też w błędzie, kiedy niezawodnie żartobliwie przepowiada klientowi, że będzie gorzej, że to dopiero początek końca, że może znieść tego znacznie więcej, nie powinien przejmować się problemem albo ogólnie, że powinien robić to samo, co robi od lat, nawet jeżeli to nie działa. Klient zaczyna czuć, że jego wypielęgnowana mapa świata  jest już w strzępach, ale po prostu nie może zgodzić się z defetystycznym myśleniem, takim jak Franka; zamiast “śmierci od tysiąca cięć” – zdrowie od tysiąca wymówek! Aleister Crowley powiedział, “Czyń swoją Wolę, niech będzie całym Prawem” (też miał swoje problemy), ale Frank mógłby powiedzieć klientowi, żeby w to uwierzył, bo – dla niego – alternatywa jest za trudna. Jak by ci się to podobało, gdybyś usłyszał od terapeuty, że powinieneś wpaść w głęboką depresję albo dużo pić, gdybyś miał za sobą życiowe niepowodzenia i jedyne czego byś potrzebował, to odrobina współczucia?

Koniku o eggutte kizu to nasu.

Rozgrzebać zdrowe ciało i zrobić ranę.

Klienci nabierają energii, spierają się i bronią pozytywnych wartości w swoim życiu, w które uparcie nie wierzy Frank albo które blokuje skąpymi pochwałami. To cudowne starcie, kiedy Jego Karygodność chytrze prosi o powtórzenie jakichś  samoafirmacji, tak jakby klient mówił w obcym języku. A pełne przekonania samopotwierdzenie może się spotkać ze zdecydowanym zaprzeczeniem ze strony Franka, ale kto by za nim nadążył! To jest sygnał dla naburmuszonego albo zranionego terapeuty, który wtedy cichutko mruczy, że tylko próbuje pomóc…. albo skarży się na to, że musi tak ciężko pracować… z takim słabym materiałem… zwłaszcza teraz, kiedy dobrze mu idzie. Czasami Frank stawia sprawę jasno, że “wtorek to jego dzień dobroci, i to nie jest dzisiaj”. Nie unika stosowania na sobie tej samej trudnej terapii i uprzejmy jest powiedzieć klientowi, że jego głowa nie jest już taka jak kiedyś, albo że “kiedyś ją miał, ale stracił „i że nie idzie mu tak dobrze w zabawie terapeutycznej ze wszystkimi tymi upierdliwymi klientami, którzy nie przyjmują żadnej rady… i że nie może nic poradzić na to, że nudzi mu się i robi się śpiący podczas sesji, w której nie zdarzy się nic prawdziwego ani rzeczywistego…. klientom trudno jest do tego przywyknąć, z natury są podejrzliwi.

Jedna rzecz jest pewna: klient nigdy nie zwycięża w tym rozmiękczającym starciu. Być może potrzebni nam terapeuci, którzy będą uspokajali klientów w naszej szalonej kulturze i systemie, którzy powiedzą im, żeby obniżyli swoje oczekiwania, bo gdyby Franka z jego psychicznym kung fu wypuścić na cały świat, to mogłoby to wywołać spory zamęt. Ludzie zaczęliby odpowiadać za rezultaty swojego zachowania, przestaliby się bawić w swoje ulubione odgrywanie ofiary i myśleć więcej o innych, no i lepiej by się bawili. Z tym nikt by sobie nie poradził! Ale odchodzę od tematu…

Obecna medykalizacja problemów społecznych wymaga całkowicie nowej kategorii dolegliwości: odmowa wyciągania wniosków z lekcji, jakie daje nam życie i przerzucanie na kogoś innego odpowiedzialności za nieuniknione konsekwencje. “Wypalenie” to jedna z odmian, tak samo jak “ludzkie gierki”. Terapia Prowokatywna to antidotum i lekarstwo na chorobę, o której ani ponury terapeuta, ani nieszczęśliwy klient nie wiedzą, że na nią cierpią: unikanie życia razem z jego prawdziwym bólem i radością. Mój kolega, Neil Phillips, po tym, jak po raz pierwszy zetknął się Terapią Prowokatywną Franka, powiedział: “Frank wyleczył krwawiącą dziurę w mojej duszy”.

Aiote aishirzsu,

Tomo ni kattatena o shirazu.

Spotykam go, ale nie wiem kim jest;

Rozmawiam z nim, ale nie znam jego imienia.

Wiele elementów najbardziej oryginalnych i skutecznych terapii można odnaleźć w Terapii Prowokatywnej, w której wykwalifikowani hipnoterapeuci dostrzegają  niuanse hipnozy, a entuzjaści N.L.P – strategiczne kompendium technik ciała i umysłu. Podążanie za klientem w drodze od jego sposobu postrzegania świata jest dopuszczalne, ale co z podążaniem za jego ciemną stroną? I z jej negatywnym przewartościowaniem? Przeniesienie i przeciw przeniesienie nabierają zupełnie nowego znaczenia, radykalnie odmienione przez jego szaleńczo rzeczywiste nauczanie. A jednak nie ograniczają go żadne z tych elementów, a on sam powstrzymuje się przed uznaniem ich, z wyjątkiem ogólnikowych aluzji.

Paradoksalne, lecz prawdziwe jest to, że jego interakcje, które wyglądają na tak inwazyjne, są w zasadzie nierozpoznawalne podczas sesji (dlatego też działają neutralizująco albo oczyszczająco); przypominają grecki chór, teatr kabuki albo doskonałe aktorstwo. Trudno jest odnieść się do niezbadanego przedmiotu, ale będziemy na niego reagować – w jego przypadku intensywnie. Młodziutcy terapeuci przejmują jego cechy i tonację w nieświadomym hołdzie dla jego wpływu, a zaprawieni w bojach weterani terapii woleliby o nim zapomnieć! Nie można zetknąć się z Terapią Prowokatywną i pozostać niewzruszonym.

Ten człowiek to chodząca biegunowość i mistrz dezorientacji w służbie demonstrowania nam, jak obudzić się ze snu (lub koszmaru) istnienia i zacząć żyć świadomie. Opowiada o koncepcji jakości życia. Wszystko jest takie, jak powinno, bo Frank jest fenomenem natury, inspirująco oryginalnym i nie można go wyjaśnić, tak samo jak żartu (sam powiedział, że “wyjaśnienie humoru jest jak sekcja żaby – wiele się nie nauczysz, a żaba tego nie przeżyje!”). Czy można oddzielić Franka od jego szalonego dziecka – Terapii Prowokatywnej? Niektóre z życiowych prawd nigdy nie zostaną ujawnione.

Mukuteki motomo fukigatashi.

Ryż w misce, woda w wiadrze.

Czy każdy może nauczyć się Terapii Prowokatywnej i umiejętnie stosować ją w życiu? Tak. Wszystko, czego potrzebujesz (poza szkoleniem) to siłą wewnętrzna, ugruntowanie, dobre granice i sympatia w stosunku do ludzi, ale też gotowość do odgrywania głupka. Bardzo przyda się również zdrowy rozsądek i doświadczenie życiowe. Można ją prowadzić na wiele sposobów, bo różne są sposoby istnienia (chociaż pewne dziwaczne poczucie humoru stanowi dużą zaletę i płaszczyznę porozumienia dla takich terapeutów).

To również bezpieczna przystań dla tych, którzy cierpią z powodu poczucia straty i samotności, ponieważ nasze człowieczeństwo – to, jacy jesteśmy – często jest balsamem i lekiem dla innych. Nasze problemy, klienci, przyjaciele, rodzina i nasze “życiowe lekcje” są naszym życiem – nie musimy ich zaniedbywać ani bagatelizować. Korzystaj z nich tak, jak Frank; lubi mawiać: “to, co jest najbardziej osobiste, jest najbardziej uniwersalne”. Tutaj, tak samo jak we wszystkich “prawdziwych” terapiach, doświadczasz głębi i tych poziomów znaczeń, które przekraczają zwyczajne zrozumienie.

Terapia Prowokatywna weszła mi w krew i życie po to, by stać się częścią mojej istoty. W starciu podczas sesji jest i osmoza, i chaos. To jak przyjście do domu, ale też uczenie się, jak wiązać buty i jak jeździć na rowerze; nigdy tego nie zapomnę. W ostatecznym rozrachunku możemy nie dowiedzieć się, która terapia jest najlepsza, ani nawet czy prowadzą ją terapeuci (zastanawiam się, czy Mozart nie zrobił więcej dobrego dla ludzi niż większość terapii), ale korzystając z Terapii Prowokatywnej bez wątpienia możemy powiedzieć, że jesteśmy na znacznie wyższym poziomie dezorientacji.

Kyu shisaru.

Być uciszonym; zostać zmuszonym do zaprzestania (mówienia). Nie kontynuować.

Sugestia, nieodłącznie związana z tym zwrotem jest taka, że osoba, która przestaje mówić, zgadza się albo zmuszona jest przyjąć to, co powiedział ktoś inny.

Frank, jesteś jedną z tych niewielu osób, które potrafią nieustannie zmieniać moje przekonania – nie dlatego, że masz rację (chociaż masz), ale dlatego, że teraz zdaję sobie sprawę z głębi mojej ignorancji, dzięki twoim długotrwałym wysiłkom, by przekonać mnie, że jestem głupi jak but; to swego rodzaju ulga w pewnych sprawach (co prowadzi mnie do poszukiwania ekspertów do pomocy w “sprawach wagi ciężkiej”). Dziękuję ci za prostowanie mnie przez te lata, za zajęcie się wtedy, kiedy mój zagubiony Tata zrezygnował i za pomaganie mi na takie sposoby, o których nawet nie myślałem, że ich potrzebuję. Za każdym razem, kiedy ignoruję twoje Prowokatywne prawo, robię to na własne ryzyko. Jak szybko godzimy się z rzeczywistością? Jeżeli akceptuję cię teraz poprzez __wygadanie_ tego wszystkiego, to cóż, dobrze! Uczył mnie ekspert. Wiem, że “buddyjskie nonsensy” nie zawsze cię inspirują, ale nie wszystko może być tak, jak chcesz! W hołdzie dla twoich irlandzko-katolickich korzeni przytaczam tę pouczającą opowieść Zen:

Zen w każdej chwili

Uczniowie Zen są przy swoich mistrzach przez co najmniej dziesięć lat, zanim ośmielą się nauczać innych. Mistrza Nan-in odwiedził Tenno, który po odbyciu stażu został nauczycielem. Dzień był akurat deszczowy, więc Tenno był w drewnianych chodakach i miał ze sobą parasolkę. Po powitaniu Nan-in zauważył: ‘Chyba zostawiłeś chodaki w przedsionku. Chciałbym wiedzieć, czy twoja parasolka jest po prawej, czy po lewej stronie drewniaków.

Tenno, zakłopotany, nie umiał od razu odpowiedzieć. Zdał sobie sprawę, że nie umiał być Zen w każdej chwili. Został uczniem Nan-in i studiował jeszcze przez sześć lat, żeby nauczyć się Zen w każdej chwili.

{Z: “Zen Flesh, Zen Bones”; Paul Reps

 

Penguin 1975}

Frank, twoi uczniowie są wdzięczni. W każdej chwili.

David Lake.

Sierpień, 1999, Copyright David Lake 1999.

  O AUTORZE ARTYKUŁU:

David Lake jest profesorem nauk społecznych oraz wybitnym profesorem nauk politycznych na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Lake został uhonorowany jako prezes Amerykańskiego Stowarzyszenia Nauk Politycznych (2016-2017) i prezes Stowarzyszenia Studiów Międzynarodowych (2010-2011). Był także współredaktorem czasopisma International Organization (1997-2001) oraz przewodniczącym założycielem Międzynarodowego Towarzystwa Ekonomii Politycznej (2005-2012). W UCSD Lake pełnił funkcję dyrektora ds. badań stosunków międzynarodowych w Instytucie Globalnego Konfliktu i Współpracy (1992-1996 i 2000-2001), był przewodniczącym wydziału Nauk Politycznych (2000-2004), prodziekanem ds. Nauk Społecznych (2006- 2015), p.o. Dziekana Nauk Społecznych (2011-2012) oraz Dyrektora Centrum Badań Nauk Społecznych im. Jankelowicza (2013-2015). Laureat UCSD Chancellor’s Associates Edwards for Excellence in Graduate Education (2005) oraz Excellence in Research in Humanities and Social Sciences (2013), został wybrany do Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk w 2006 oraz był stypendystą Center for Advanced Studia z nauk behawioralnych w latach 2008-2009 

Intensywne życie terapeutyczne. A. E. Аleksjeiczyk

Intensywne życie terapeutyczne. A. E. Аleksjeiczyk

Intensywne życie terapeutyczne – autorska metoda praktyki psychoterapeutycznej  

Życie- W przeciwieństwie do wielu systemów psychoterapeutycznych, które czynią wyraźny nacisk na poszczególne psychiczne, psychopatologiczne,

psychoterapeutyczne procesy: świadomość, myślenie, pamięć, emocje, pragnienia, zachowania, katharsis, przetworzenia itp. Odnoszę się zarówno do konwencji jak i do choroby, do leczenia w pełni całościowo, niekonwencjonalnie, uniwersalnie, „po domowemu”, uwzględniając, w miarę możliwości wszystkie pojawiające się na pierwszym planie procesy duchowe, nie narzucając, odgórnego systemu pacjent, lekarz, klient, trenera.

Jeśli nieodzownym jest wprowadzenie pacjenta lub grupy, to przypomina się, że prawdziwe życie –  to nie tylko „postrzeganie”: „malarstwo”, „zdjęcia”, „telewizja”; nie tylko dźwięki, „muzyka”, ale i odczucia ciepła i zimna, własnego ciała, uczucia, pragnienia, potrzeby, instynkty, pamięć, myślenie, wola, zachowanie, ideały… To i świat wewnętrzny i zewnętrzny. W ściśle określonej proporcji. W równowadze. W ciągłym ruchu. W rozwoju. Mikrokosmos porównany z kosmosem materialnym. Duchowy – na obraz i podobieństwo…

Prawdziwe, pełne, „na żywo” życie, może człowiekowi dać wszystko. Ale człowiek żyje życiem częściowym. W dzisiejszych czasach coraz częściej żyje się-ideami, emocji, instynktami… Niecałkowicie… Pseudożyciem. Nie według przykazania „Bądźcie jak dzieci”.

Zanurzenie się w życie, często bywa bardzo proste. Dla tych, którzy żyją głównie pomysłami, przemyśleniami, dajemy możliwość żyć pragnieniami- żyć emocjami („Tak, wiem już, co myślisz, i czego aktualnie chcesz?”). Temu, kto żyje pragnieniem – żyć emocjami („wiem, czego chcesz, co czujesz?”).Temu, kto żyje uczuciami – odczuciami. Temu, kto żyje zmysłami (wzroku, słuchu), dajemy możliwość żyć, odczuwać bliżej (dotyk, interceptualne odczucia, ból…) Stąd przysłowiowy „sadyzm”. Włączamy bardziej skomplikowane odczucia – równowagę, lekkość, zwinność, energię…

Tak po prostu wyłączenie niektórych sfer czynności duchowych: zabronienie widzieć, słyszeć, dotykać; określonych uczuć, pragnień, myśli… Przysłowiowe „upokorzenie”, rozsiadanie uczestnika plecami do grupy, zatykanie uszu, rozmowy szeptem, oddelegowanie do kąta, „głupota” – umysł nastawiony na konsumpcje nie na myślenie, itp. w Taki sposób, wywoływana jest kompensacja lub nad kompensacja innych doznań, uczuć, popędów..

Trudniej jest z zagłębieniem się w psychikę (pewien stopień integralności, osobowość), duchowość (wyjście poza granice swojego „Ja”, poza prawidłowości psychologicznych, spontaniczność).Biorąc pod uwagę, że w prawdziwym życiu koniecznym jest wystąpienie, od czasu do czasu, przysłowiowego „transu”, powtarzalność, odtwarzalność tych stanów nie jest wcale taka trudna.

Chcę podkreślić rzeczywistość tego życia. Ona jest prawdziwa i dlatego, że opiera się na naszych uczuciach, prawdziwe uczucia, pragnienia, które powstają, zmieniają się tu i teraz. Można je porównać (szczególnie w grupie) z doświadczeniami, uczuciami, pragnieniami innych ludzi. Można je zmierzyć (nawet w procentach). Można zrealizować. Pamięć – prawdziwa, własna, nie książkowa. Myśli – własne, wszystko w swoich unikalnych proporcjach. Życie, prawdziwe w swojej wielowymiarowości, mobilności, nieprzewidywalności.

To znacznie wyróżnia się od większości systemów psychoterapeutycznych posiadających prawie ” kodeksy prawne ” szkolenia, relacji między pacjentem, lekarzem i pacjentem…

Terapeutyczność– Jest jak życie, jeśli jest pełna, jest dobrym nauczycielem (tylko drogo bierze za lekcje), jest dobrym lekarzem, a nawet higienistą. Jeśli człowieka zanurzyć w życie, wtedy szereg prawidłowych procesów psychicznych może indywidualnie lub w kompleksowo, z łatwością, rozwiązać niektóre problemy, zmienić patologiczne postępowanie, bez konieczności zastosowania postępowania terapeutycznego. Przykładowo: nie wiemy, czy ten człowiek jest godny zaufania, ale czujemy; nie czujemy, ale chcemy się do niego zbliżyć; nie ma szczególnych zainteresowań, ale słyszeć, widzieć – miło… I dalej — proces adaptacji.

W przypadku bardziej poważnych zaburzeń „życie” odsłania je, ale „nie radzi sobie z nimi”. Wtedy pobudzamy w pierwszej kolejności niespecyficzne procesy psychoterapeutyczne, takie jak uspokojenie, wsparcie, przyjemność, ogólną aktywność, rozwój lokalny i ogólny. Z konkretnymi procesami psychoterapeutycznymi częściej pracujemy ze świadomością, z naciskiem na porównanie, pomiar; przepracowaniem trudności z bardziej właściwymi procesami: percepcją, emocjami, pociągami, wspomnieniami; prostym treningiem behawioralnym, rozwiązaniem konfliktu…

Często jeden z ogólnych lub konkretnych procesów w zupełności wystarczy do rozpoczęcia harmonizacji, zdrowienia, „uzdrawiania” życiem. I „proces ruszył”.

Szczególnie, jeśli, jest to specyficzne dla ITŻ, proces duchowy materializujemy lub personifikujemy. „Materializacja” – oznacza „somatyzację”, przybliżenie procesu psychicznego do ciała, zamieniając go w bardziej namacalny, słyszalny, widoczny, odczuwalny, pożądany, pamiętny… Przemiana całkowita, postrzegana z różnych stron. To, co możemy zmierzyć, porównać. I w przyszłości zwiększyć, zmniejszyć, zmienićPragnę nadmienić o zaskakującym  nieprawidłowym fenomenie zauważalnym w pracy psychoterapeutycznej: mierzenie miłości bólem. Względem ukochanej osoby lub sympatii jesteśmy w stanie znieść więcej bólu i znosić go długo. Tudzież zapłata, aby pozbyć się bólu, kary, napięcia, strachu, by uchronić kogoś bliskiego…. jestem gotów zapłacić 5,10, 25 zł (skala cen z 1991 roku).

„Uosobienie” lub personifikacja, personalizacja, prywatyzacja, unikatowość – oznacza „przyswajanie” procesu psychicznego konkretnej osobowości, połączeń psychicznych. „Za plecami” procesu psychicznego powstaje osobowość. Na przykład, nie ból „złamanego” palca lub ból miejscowy, bardziej ból w nogach od stania podczas pracy psychoterapeutycznej , ból, widoczny na twarzy konkretnej osoby. W porównaniu z innymi osobami. Bez bólu. Z odbitej bólem. Z czymś więcej niż lustrzanym odbiciem bólu. Z udziałem…

Wdrożenie procesu leczenia odbywa się w całości. „Panuję nad odczuciami… Uczucia… Pragnienia… Wspomnienia… A nie te odczucia na de mną… – Jestem panem swej duszy… Nie trzeba mi posiadać i zarządzać…Wszystko dzieje się samo: poprzez moje kierownictwo, według mojej woli… I ludzie wokół moi… swoi… nasi… (jak patrzą na moją twarz…)”.

Jak „technicznie” rozpoczyna się „organizuje się”, „tworzy się” harmoniczność, terapeutyczność?

Najczęściej bierze się ona z rzeczywistych, typowych sytuacji codziennego życia pacjenta, grupy, rzadziej kładzie nacisk na przekształcenia terapeuty. Ujmują bądź są zbyt „tępe”, „debilne” lub zbyt „ostre”, „genialne” odczucia, uczucia, pragnienia, wspomnienia, myśli…

Ktoś „nie widzi” tego, co się dzieje, ktoś nie słyszy nic szczególnego w głosie, nie czuje  napięcia w grupie, nie znajduje nic szczególnego w opóźnieniu… Lub wręcz przeciwnie, widzi, słyszy, czuje się przesadnie… I te procesy są równoważone przez bardziej adekwatnymi procesami (ostrymi przy tępych, głupie przy ostrych) – własnymi lub przyswojonymi od bliźnich, od uczestników grupy. „Nasze” stają się swoimi, moimi… Pacjent staje się panem. Pojawia się całość, porządek.

Intensywność. Terapeutyczne, zharmonizowane życie samo w sobie ma już pewną większą intensywnością. „Wszystko idzie jak po maśle”. Aczkolwiek, dość często w celu ujawnienia najważniejszych nieprawidłowości, ich „materializacji”, pomiaru, oceny, w celu ujawnienia mechanizmów wyrównawczych, najbardziej perspektywicznych procesów psychoterapeutycznych, do bardziej wymagających interwencji, stymulacji uzdrowienia itp. konieczna jest intensyfikacja.

Kilka profesjonalnych obrazów, ilustrujących powyższe: kalectwo, występujące przy szybkim chodzeniu, burza motoryczna, pozorna śmierć według E.Kretschmera ,eustres według Selye, trans. M. Eriksona, intuicyjność N. Łosskiego. Mi, co prawda, bliższy styl jazdy na rowerze: im większa prędkość, tym większa stabilność, łatwiejsze zarządzanie.

Zdajemy sobie sprawę, że w rzeczywistości wpływ intensywności jest znacznie bardziej zróżnicowany. Nasilają się patologiczne i unormowane procesy psychiczne, specyficzne i niespecyficzne procesy psychoterapeutyczne. Nasila się ich wzajemna stymulacja (efekt katalizatora). Niektóre potrzebne procesy psychiczne zyskują bezwładność i stają się nieodwracalne. Pojawia się możliwość wyjścia poza granice zwykłych, psychicznych nawykowych wzorców. Poza osobowość. Według W. Rozanowa w świat niejednoznaczny i niejasny. Ze świata konieczności do królestwa wolności.

Przypominam uczestnikom naszych grup. Zazwyczaj możemy doświadczać dzieciństwo, młodość, dojrzałość i starość…

I nie tylko grupy, ale i samodzielnie. I, jak w życiu, okazuje się, że obecnie pojęcie o dzieciństwie otrzymujemy po tym, jak go doświadczamy, przeżywamy, „wyzwolenie” i patrzymy na dzieciństwo z perspektywy młodości, dojrzałości, nawet starości. I często dopiero wtedy uczymy się nim posługiwać. To samo można powiedzieć o młodości, dojrzałości… Jeszcze lepiej, jeśli możemy je przeżywać z własnym bratem, synem… Jak w życiu, w grupie, w terapii, dobrze radzimy sobie z trudnościami z poprzedniego okresu i znacznie gorzej – z aktualnymi.

W ITŻ, oczywiście, zabiegamy o prawdziwe nasze „jutro”, z którego łatwo poradzić sobie z dzisiejszymi wyzwaniami, a w tym jednym z alternatywnych „jutr”. Aczkolwiek, to też dużo.

Jak najczęściej dokonuje się intensyfikacja?

Tu, oczywiście, nadszedł czas, aby przypomnieć o jednym z najważniejszych aforyzmów ITŻ: lepiej raz usłyszeć, niż raz przeczytać; lepiej jeden raz zobaczyć, niż sto razy usłyszeć; lepiej raz poczuć, zobaczyć niż sto razy; raz jest lepiej zechcieć, niż sto razy poczuć; lepiej raz przeżyć, niż sto razy chcieć; lepiej raz przeżyć swoje, niż sto razy kogoś innego… Lepiej – w swoim czasie… Najlepiej z bliskimi… Lepiej – kochając, niż niedokochując… „Technicznie” to działa, akcentując na procesy najbardziej perspektywiczne, materializując, prezentując, praktycznie wychodząc poza granice tożsamości, „wisząc” nad Heidggerowskim „Nic”.

(w treści artykułu „Wspinaczka na szczyt” A. E. Аleksjeiczyka w МПЖ nr 4 z 1993 r.)

Tłumaczyła: Karolina Doleżych

Artykuł ze strony:  https://www.alexeychikseminar.com/firm